PROF. JAN MIODEK: PRZYJMĘ „WOW” Z DOBRODZIEJSTWEM INWENTARZA. ALE NIE PRZESADZAJMY [WYWIAD]
Gdy pada hasło „gigant polszczyzny”, to zdecydowana większość z nas myśli „profesor Jan Miodek”. Słynny językoznawca wydał właśnie kolejny zbiór felietonów, w których opisuje, jak sam mówi, „codzienne przygody językowe”. W rozmowie z Onetem profesor zdradza, które słowo wyjątkowo go irytuje, co myśli o „pieniążkach” i… dlaczego uznaje wyższość kartofla nad ziemniakiem.
- Profesor Jan Miodek to jeden z najpopularniejszych polskich specjalistów w dziedzinie języka polskiego. Nakładem Wydawnictwa Znak ukazał się zbiór „Polszczyzna. 200 felietonów o języku”
- Jak stwierdza profesor, nie ma zdarzenia, w którym nie znalazłby ciekawego tematu językowego. — To nie musi być wypowiedź błędna — język to życie, to my wszyscy! — wyjaśnia w rozmowie z Onetem
- Profesor przywołuje w swoich tekstach życiowe sytuacje — wizytę w przychodni czy zakupy z żoną, podczas których jedna z wypowiedzi Miodka zaskoczyła stojącą obok klientkę sklepu
- Język polski jest ekscytujący, ale zdarzają się w nim słowa czy zwroty, które prof. Miodka wyjątkowo irytują. — Najbardziej natrętny i — nie waham się użyć tego słowa — idiotyczny twór to „pieniążki” — uznaje językoznawca
Joanna Barańska: Panie profesorze, jaka jest dziś polszczyzna?
Prof. Jan Miodek: Przeżywamy czas rewolucji w języku. Jeśli chcemy szukać charakterystyczności, możemy przyjąć cezurę roku 1989 — zaszła wtedy istotna zmiana w rzeczywistości geopolitycznej, ale i cywilizacyjnej, która spowodowała, że, w stosunku do polszczyzny sprzed tamtego momentu, mamy więcej anglicyzmów. Wiąże się to z tym, że podłączyliśmy się do gospodarki krajów Europy Zachodniej. Przyszły do nas terminy opisujące tamtejszą rzeczywistość. Rozgościł się w Polsce świat elektroniki, też obsługiwany przez język angielski.
To były zjawiska przełomowe, które zadomowiły się w polszczyźnie w ciągu ostatnich 33 lat.
Nie drażnią pana anglicyzmy? Wielu językoznawców na nie narzeka.
Wszystkie słowa, które obsługują rzeczywistość ekonomiczno-gospodarczą czy elektroniczną, typu: spółki joint venture, leasing, marketing, joystick, skaner, mail — są przeze mnie witane z radością. Wypełniły istotną lukę w polskim systemie leksykalnym.
Ich obecność jest dla mnie potwierdzeniem zachodzącego od 1989 r. cywilizacyjnego, gospodarczego i ekonomicznego normalnienia Polski. Przeciwko takim anglicyzmom nie powiem złego słowa.
Rozumiem, że te słowa zaczęły obsługiwać także rzeczywistość stylistyczną. Czy 30, czy 35 lat temu przyszłoby nam do głowy, by powrót do zdrowia i sił nazwać resetem? To słowo pochodzi ze sfery elektroniki. Wiele lat temu usłyszałem w jednym z programów jak zmęczeni ratownicy górniczy po pewnej akcji zapytani, co teraz będą robili, odrzekli, że potrzebują się zresetować. Wtedy zobaczyłem, że można słów związanych z komputerami użyć także w tym kontekście — przecież „reset”, w sensie dosłownym, oznacza przywrócenie programu. Publicyści polityczni mówią o konieczności „resetu” naszej polityki zagranicznej; pewnego razu usłyszałem, jak profesor wyższej uczelni mówił do studentów, żeby nie byli jak dyskietki, tylko by myśleli samodzielnie. Dodajmy, że ten pomysł się dziś całkowicie zdezaktualizował, bo nikt już nie używa dyskietek, które jeszcze 20-30 lat temu były cudem techniki.
Natomiast, pani redaktor, jeżeli siedzę w pociągu i słyszę, że w wagonie WARS czekają „dedykowane” dla mnie potrawy, a w sklepie ktoś mnie przekonuje, że te śruby są „dedykowane” do konkretnego typu drzwi — to się złoszczę! Słowo „dedykowany” również jest anglicyzmem. To językowa kalka, która pochodzi od podobnego angielskiego słowa, ale w tamtym języku „dedykować” oznacza „przeznaczać”, a u nas tradycja wieków wykształciła znaczenie węższe. Mogę pani dedykować wiersz albo piosenkę, napisać dedykację na książce lub laurce; to zupełnie coś innego. Po co wprowadzać takie znaczenie? Podobnie z kondycją — dla mnie to sprawność fizyczna. Jeśli nagle czytam o kondycji paznokcia, to się denerwuję. Drażnią mnie kalki semantyczne z języka angielskiego.
Przyjmuję, że w polszczyźnie czas greki i łaciny, języków niemieckiego i francuskiego, się skończył. Nie nakręcam się, mówiąc słownictwem młodzieżowym, i nie wołam: to nie nasze, to obce! Proszę pani, jeśli jest dziesięć proc. stricte „naszych”, słowiańskich słów w codziennym językowym obcowaniu — to góra.
Jesteśmy językowymi Indoeuropejczykami — strefa wpływów rozciąga się od Portugalii po Indie. W Europie nie są nimi tylko Węgrzy, Finowie i Estończycy, którzy posługują się językami ugrofińskimi.
Z tego, co pan mówi, wyłania się obraz językoznawcy otwartego na zmiany.
Rzeczywiście, nie wyobrażam sobie jakiegoś zwariowanego puryzmu. W XIX w., gdy nie było nas na mapie Europy, narodziły się purystyczne skłonności do przesadnej czystości języka. Wie pani, że chciano wtedy wyrzucić słowo „uniwersytet” z języka, tłumacząc, że jest obce? Planowano je zastąpić „wszechnicą”. Samo słowo się przyjęło; pamiętam, że po wojnie w radiu nadawany był program „Wszechnica Radiowa”, dla ludzi, którzy stracili najlepsze lata i chcieli się dokształcić. Później chciano wyrzucić „sinus” i „cosinus” z trygonometrii i zastąpić łacińskie zwroty — polskimi. Sama pani czuje, że to jakaś groteska.
Francuzi, którzy słyną z językowego puryzmu, starają się każde określenie pochodzące z angielskiego zastępować rodzimym wariantem. Teraz sobie plują w brodę — przez to zasklepienie odcięli się od międzynarodowej terminologii.
Powtarzam jak mantrę: największy cud języka to jego zmienność. Sprawozdawca sportowy może powiedzieć dziesięć razy „róg”, ale jak raz powie „corner” — to się nic nie stanie.
Zdarza mi się mówić młodym ludziom: zobaczcie, jacy byliśmy w stosunku do was ubodzy stylistycznie. Jeśli chcieliśmy wyrazić radość z powodu czegoś sympatycznego, to mieliśmy na podorędziu tylko „fajnie”, jedyny potoczny odpowiednik tego, że jest miło i przyjemnie. A wy dziś macie: wypas, full wypas, spoko, super, epicko, wow! Tylko — wybierajcie! A nie: uczepi się tego „spoko” i tak go międli. Chodzi o to, żeby przeplatać.
Na pewno nigdy w życiu nie „wow-knę”, bo mnie to „wow” potwornie denerwuje. Niech sobie młodzi „wow-kają”, ale gdy ze mną rozmawiają, chciałbym, żeby zdarzyło mu się wykrzyknąć „O rany! Naprawdę? Co pan powie! Rzeczywiście!”. A jeśli na każde stwierdzenie słyszę „wow”, to dostaję gęsiej skórki.
Gdy w Polsce po 1989 r. pojawiły się reklamy, w co drugim spocie można było usłyszeć „odkryj”. Nieżyjąca już wrocławska felietonistka i pisarka Ewa Szumańska pisała, że denerwuje ją to, że ciągle słyszy „odkryj smak” albo „odkryj niepowtarzalny zapach” — wszyscyśmy odkrywali.
Teraz w reklamach, niezależnie od tego, czy w pojawia się tam pięciolatek, czy 55-letni mężczyzna, musi paść słowo „wow”. Coś okropnego.
Dobrze, jesteś młody, przynoś to „wow” z dobrodziejstwem inwentarza. Ale nie nadużywaj!
O, przypomniała mi się pewna historia…
Proszę opowiedzieć.
Pani koleżanka po fachu rozmawiała ze mną wiele lat temu — było bardzo miło, ale na koniec aż podskoczyłem. Zadała mi pytanie: panie profesorze, co trzeba robić, by być w języku modnym? Odpowiedziałem: pani redaktor, modne mogą być ubrania, a w języku, aby być atrakcyjną, musi być pani przeciw modzie. Jeśli człowiek dostosuje się do nurtu, to robi się straszliwie monotonny i irytujący. Jak obecnie w Polsce, gdy ludzie powtarzają po dziesięć razy „tak naprawdę” i „jakby”, albo nie są w stanie przytaknąć inaczej, jak mówiąc „dokładnie”. Ten ostatni przykład to wredny anglicyzm — to dosłowne tłumaczenie słowa „exactly”.
Innym trendem w Polsce są zdrobnienia.
Rany Julek! Rozumiem, że wynika to z chęci bycia serdecznym — od hotelu, gdzie przesympatyczna pani pyta „na który pociążek zamówić miejscóweczkę” do przychodni, gdzie równie miłe panie proszą, bym „moczyk odłożył na półeczkę”, a o godzinie 16 przyszedł „po wyniczki”. Proszę pani, to pogranicze groteski.
Lata temu byłem lektorem języka polskiego na Uniwersytecie Wilhelma w Muenster w Westfalii; mój najlepszy niemiecki student, który perfekcyjnie posługiwał się naszym językiem, powiedział: jeśli słyszę chlebuś, szyneczka, masełko, to domyślam się, o co chodzi, ale musi minąć parę sekund; dla cudzoziemca to nie jest oczywiste.
Z drugiej strony, zdolność przetwórcza polskich słów potrafi być cudowna. Mogę powiedzieć do dziecka: nie płakusiaj. Albo: prędko, prędziutko, prędziuśko! Mamy mocno rozbudowany system zdrobnień, co jest piękne, ale potrzebujemy umiaru. Mnie też się zdarza zapomnieć. Żona zwraca mi uwagę: czemu ty podnosisz „słuchawaczkę”? A powiedzże raz — słuchawka! Ale w człowieku siedzi ta chęć ocieplania komunikacji.
O, a najbardziej natrętny i — nie waham się użyć tego słowa — idiotyczny twór to „pieniążki”. Można tak powiedzieć o bilonie, który podzwania w kieszeni. Ale zarobiłem, dużo lub mało, pieniędzy! Tak mówi co drugi Polak i co druga Polka.
Z pańskich obserwacji powstała książka „Polszczyzna. 200 felietonów o języku”. Zawarta w niej liczba tekstów robi wrażenie. Skąd pan czerpie pomysły na kolejne felietony?
To jest mój ósmy poradnik. Gdy zacząłem pisać felietony, nie byłem jeszcze pełnoprawnym asystentem w ówczesnej Katedrze Języka Polskiego Uniwersytetu Wrocławskiego. W „Słowie Polskim”, późniejszej „Gazecie Wrocławskiej”, objąłem rubrykę „Rzecz o języku” w listopadzie 1968 r. Prowadziłem ją co tydzień, regularnie, do grudnia 2020 r. Tych felietonów zebrało się 2,6 tys., więc liczba 200 nie jest w tej perspektywie aż taka imponująca. To urobek ostatnich lat.
Gdy zaczynałem w latach 60., bałem się, że pomysłów wystarczy mi na cztery odcinki. Szybko zrozumiałem, że to perpetuum mobile — to się nie może skończyć! Czytam gazety i książki, chodzę do sklepów, jeżdżę pociągami i autobusami, rozmawiam ze studentami. Nie ma sytuacji życiowej, z której nie mógłbym zaczerpnąć tematu. To nie musi być wypowiedź błędna — język to życie, to my wszyscy!
Przywołam sytuację życiową sprzed paru miesięcy — jest ona opisana w najnowszym zbiorze. Z żoną jesteśmy w sklepie, ja trzymam wózek, żona do niego dokłada i dokłada.
W końcu mówię do mojej towarzyszki życia: Teresko, masłaś jeszcze nie kupiła. Na to zareagowała stojąca obok pani, która mnie rozpoznała. Zapytała: można tak powiedzieć? Przyszedłem do domu i napisałem kolejny odcinek, zatytułowany właśnie „Masłaś jeszcze nie kupiła”.
Odpowiadając na pytanie: tak, można użyć takiej formy, bo cząstki -aś, czy -ście są ruchome, można je oderwać od czasownika i połączyć z innymi wyrazami w zdaniu. Mogę powiedzieć: „masła jeszcze nie kupiłaś”, ale i „masłaś jeszcze nie kupiła” oraz „jeszcześ masła nie kupiła”. Pierwszy z brzegu przykład — prozaiczne zakupy i już mam odcinek w głowie. To opisy moich codziennych przygód językowych, które miały miejsce w ciągu ostatnich 50 lat.
W jednym z felietonów pisał pan o swojej „kartotece” z zaskakującymi przykładami z języka, na które się pan natknął. Bardzo mnie ciekawi, jak wygląda „kartoteka profesora Miodka”.
Tak, mam taki zbiór. Gdy czasem słucham radia i wpada mi w ucho charakterystyczna wypowiedź, a ja akurat nie mam czasu siąść do komputera, notuję ją w zeszycie albo na dużej kartce. W takim sensie można uznać, że prowadzę kartotekę. Chcę uniknąć sytuacji, że po godzinie ciekawe zdanie wylatuje z głowy, a ja się zastanawiam: psia kość, co to on powiedział? Niestety, z wiekiem zdarza się to coraz częściej.
Materiał wykorzystuję także w pracy ze studentami. Jestem formalnie siódmy rok na emeryturze, ale wciąż wykładam — w tym semestrze mam nawet o jeden wykład więcej niż zwykle.
Choć przygląda się pan polszczyźnie od lat, to ten temat, mam wrażenie, niezmiennie pana ekscytuje.
To najmilsze komplementy, jakie dostaję. Usłyszałem kiedyś, że sprawiam wrażenie człowieka, dla którego nie ma ważniejszej sprawy niż polszczyzna. Niezmiennie odpowiadam: sto razy ważniejsze jest dla mnie zdrowie najbliższych, szczęście mojego syna i jego żony oraz ich dzieci, a moich wnuków — to są priorytety.
Język nie jest dla mnie sprawą życia i śmierci, ale nie ukrywam, jest ważny. Pewnie to sprawa genów, bo moi rodzice byli nauczycielami — mama, w dodatku, polonistką. W momencie, gdy mówię o przydawce i podmiocie, to sprawiam wrażenie, jakby była to dla mnie sprawa pierwszorzędna. Zapalam się, gestykuluję, a niektórzy zastanawiają się, czy wkręcam, czy wykręcam żarówki. Błogosławię naturę za to, że dała mi takie geny. Gdybym mówił beznamiętnym tonem, to zrobiłaby się z moich wykładów nuda nie do opisania.
Przywołam pewną frazę: jeśli chcesz zapalać innych, musisz sam płonąć. Którzy sprawozdawcy sportowi przeszli do historii? Ci najbardziej emocjonalni: Bohdan Tomaszewski, Bogdan Tuszyński, Jan Ciszewski, Tomasz Zimoch. Powiadam: to ważna cecha retoryczna. Weźmy nauczycieli — pamiętamy ze szkoły podstawowej czy średniej, że uważaliśmy ich za wykształconych i mądrych ludzi, ale tak się ich trudno słuchało, taka to była nuda… Człowiek miał ochotę przysnąć. A ci z ekspresją, z gestem, z mimiką — tych się słuchało wspaniale! Oni zapalali świat.
Gdy czytałam pański felieton „O wyższości kartofla nad ziemniakiem” pomyślałam o ankietach, które są organizowane na Instagramie na profilu „Make Life Harder”. Prowadzący pytają obserwujących o regionalizmy i sprawdzają, jakich form danego słowa używają. To może prowadzić do wielkich emocji, a nawet kłótni. Śledzi pan tego typu regionalne starcia?
Muszę się do czegoś przyznać — tekst o kartoflu i ziemniaku to prowokacja.
Dziś sytuacja stylistyczna kartofla i ziemniaka wygląda tak, że Polacy uważają słowo „ziemniak” za twór lepszy. W moim domu używało się słowa „kartofel”, trochę przekornie, bo uważa się, że „kartofel” to zapożyczenie z niemieckiego, a „ziemniak” jest nasz, rodzimy. Proszę pani, „ziemniak” jest tak rodzimy, jak wspomniane wcześniej „dokładnie”.
Dlaczego? Kartofel jest pochodzenia włoskiego i pierwotnie oznaczał truflę (włoskie tartufo); przejął to język niemiecki i „t” zamienił na „k”. W takiej formie ten wyraz przeniknął do polszczyzny i się u nas zaadaptował. Pani redaktor, w słownikach z początku XX w. nie było „ziemniaka”! Było za to „jabłko ziemne”, dosłowne tłumaczenie niemieckiego „Erdapfel” czy francuskiego „pomme de terre”. I tak jak z „kotleta schabowego” zrobiliśmy „schaboszczak”, tak utworzyliśmy „ziemniaka”, który wyszedł na prowadzenie w kwestii atrakcyjności stylistycznej.
Gdzie w tym wszystkim jest „pyra”?
„Pyra” to charakterystyczność wielkopolska, tak jak małopolską jest „wychodzenie na pole”. Wie pani, że w Poznaniu jest pomnik pyry? Natomiast w Gogolinie jest pomnik Karolinki.
A w Szczebrzeszynie pomnik Chrząszcza.
A poloniści we Wrocławiu mają przed budynkiem Instytutu Filologii Polskiej krasnala Miodka. Jest mi niezmiernie miło z tego powodu. Kiedyś pewien taksówkarz powiedział mi: panie profesorze, pana już nie będzie, ale krasnal Miodek z nami zostanie! Odpowiedziałem sarkastycznie: jeśli go złomiarze nie wykręcą i nie sprzedadzą…
Panie profesorze, na koniec muszę się do czegoś przyznać. Denerwowałam się przed naszą rozmową, bo obawiałam się, że przez przypadek popełnię błąd językowy, który tak wyprowadzi pana z równowagi, że przerwie pan rozmowę.
Rozumiem, proszę się nie denerwować. Nic takiego się nie zdarzyło. Powiem więcej: mimo że jestem stary chłop, to zdarza mi się, że gdy zauważę przed wykładem na sali kogoś z bliskich znajomych albo dawnych nauczycieli, to wtedy się denerwuję i zdecydowanie gorzej mi się mówi. Gdy przemawiam do obcego tłumu, to mi muskuł nie drgnie. Jestem na pełnym luzie, że znów użyję młodzieżowego określenia.
Wszyscy mnie macie za takiego, który nic nie robi innego, tylko tropi błędy. Trudno, co zrobię? Nikogo nie poprawiam, nie dręczę — po prostu lubię mówić o języku. Tak widzę swoją pracę.
Czyli nie przerwał pan nigdy rozmowy ze względu na polszczyznę, którą reprezentowała druga strona?
Nie, nigdy.
Choć raz doszło do sytuacji, którą opisuję w książce… Pewna firma zaprosiła mnie z wykładem, ale przeczytałem w zaproszeniu, że nie będę „gościnnym wykładowcą” tylko „guest speakerem”. Zeźliłem się i odpisałem, że nie mam czasu. Raz mnie w życiu forma językowa tak wyprowadziła z równowagi.