Po co zamożnym Polakom egzotyczne podróże? „Można cukierka dzieciom rzucić, uronić łezkę nad prymitywnym tubylcem”

Magdalena Gryn

onet.pl

FORBES

PO CO ZAMOŻNYM POLAKOM EGZOTYCZNE PODRÓŻE? „MOŻNA CUKIERKA DZIECIOM RZUCIĆ, URONIĆ ŁEZKĘ NAD PRYMITYWNYM TUBYLCEM”

Czym się różnią wakacje od codzienności? Że to my nie pracujemy w sposób najemny, odwrotnie niż na co dzień. Jesteśmy wakacyjnymi lordami, inni noszą za nas walizki, przynoszą jedzenie do stolika. Wychodzi z nas obrzydliwa, kolonialna mentalność. To najbardziej ohydna, a jednocześnie ostatnio bardzo modna turystyka – mówi dr Dominik Lewiński, medioznawca i badacz komunikacji społecznej

FORBES: Media donoszą, że 70-80 turystów dziennie mdleje w kolejce do rzymskiego Koloseum z powodu upałów przekraczających nawet 40 stopni Celsjusza. A pan jak spędza wakacje?

Dr Dominik Lewiński: Jestem 47 minut autem od miejsca zamieszkania, pod Wrocławiem i oczywiście czytam wiersze – w otoczeniu gór i pięknej przyrody.

Z majowego wywiadu, którego mi pan udzielił, wiele osób wysnuło wniosek, że nie lubi pan opuszczać miejsca zamieszkania.

Nie lubię, ale kiedyś lubiłem i jak wszyscy – z tym samym entuzjazmem – odhaczałem lokalizacje. Odbywałem nawet podróże tematyczne, na przykład jeździłem po Hiszpanii śladami architektury Gaudiego.

To co się stało, że już pan nie lubi?

W pewnym momencie zaczęło mnie zastanawiać, czemu wszyscy dzielimy to samo marzenie o podróżach? Dlaczego wszyscy pragniemy tego samego? A przeważnie jest tak, że jeśli wszyscy czegoś pragną lub potrzebują, to za tym stoi jakiś ważny społeczny interes, jakaś istotna funkcja społeczna danej czynności. Zacząłem się więc temu przyglądać: po co to podróżowanie, co społeczeństwo z tego ma? I gdy zrozumiałem, co ma i dlaczego wkłada we mnie ten przymus podróżowania: jakie on ma trzy funkcje, to mi się natychmiast odechciało.

W poprzedniej rozmowie powiedzieliśmy sobie o dwóch: wytwarzaniu nowego szlachectwa i nowym opium dla mas. A jaka jest ta trzecia funkcja?

Turystyka jest formą współczesnej karnawalizacji. To odmiana średniowiecznego karnawału, w której świat był na opak, odwrócenie wszystkich hierarchii w życiu, gdy biskupi oddawali się rozpuście na cmentarzach, a prostytutki wygłaszały kazania w katedrach. Współczesną formą karnawalizacji jest właśnie turystyka. Mianowicie większość ludzi w zachodnich społeczeństwach to pracownicy najemni, którzy zawsze komuś za pieniądze służą. A na wakacjach to inni nam służą, my jesteśmy „paniskami”. Bo czym się różnią wakacje od codzienności? Że to my nie pracujemy w sposób najemny, odwrotnie niż na co dzień. Jesteśmy wakacyjnymi lordami, inni noszą za nas walizki, przynoszą jedzenie do stolika, wożą na wycieczki itd. Więc karnawalizacja polega właśnie na tym, że przez moment jesteśmy paniskami, a nie najemnikami. Tutaj system społeczny przypomina nam, o co toczy się gra.

O co?

O obowiązkowy sukces w naszym życiu. A ten najwyższych lotów polega właśnie na tym, że nie trzeba pracować. Jak wiemy, ludzie sukcesu, tacy bardzo zamożni, pracować nie muszą. A turysta-podróżnik jest właśnie w tej sytuacji, gdy nie pracujemy i system mu przypomina: „Zobacz, do czego dążysz. Do tego, żeby móc swobodnie, w sposób wolny, bujać się po świecie”. Milionerzy też biorą udział w tym wyścigu o fajne życie, udowadniając, że mają najlepsze z żyć, bo nikt inny nie może tego mieć, co oni. Egipt i piramidy – to dla plebsu, dziś tym się nikomu nie zaimponuje. Dlatego poszukują coraz bardziej ekstremalnych przeżyć i lokacji, żeby móc tę wyższość nad innymi wytwarzać. I to świetnie było widać po ostatniej katastrofie batyskafu – że w tym wyścigu o szlachectwo dochodzimy do absurdów jak nurkowanie do wraku Titanica. Są już loty w kosmos, turystyka ekstremalna w dżungle nieprzebyte, do Alaski, gdzie stopa ludzka nie stanęła. Bo klasa próżniacza, do której należą multimilionerzy, musi nieustannie pokazywać, że może i ciągle udowadnia światu — ostentacyjną konsumpcją — że są lepszymi ludźmi, bo mogą zanurkować batyskafem, polecieć w kosmos, pojechać do dżungli brazylijskiej.

Podnoszą innym poprzeczkę?

Wszyscy podróżnicy sobie nawzajem te poprzeczki podwyższają. Jeżeli chcę mieć więcej punktów w klasyfikacji bogatego życia, tym trudniejsze, bardziej wymagające są te podróże. Proszę zobaczyć, co się dzieje w Nepalu u podnóża Himalajów — tam to dopiero są dzikie tłumy. Bo wejście na Mont Everest to już w sumie nic wielkiego. I to nie są wcale już ludzie wspinaczki, tylko ci, którzy chcą mieć super gwiazdkę w kolekcji. Jesteśmy wtedy także na samych szczytach społecznych, w arystokracji podróżniczej.

Co w tym złego, że chcemy się przez moment poczuć „panami życia” np. w egzotycznym kraju?

To, że gdy jesteśmy w tzw. krajach Trzeciego Świata, często z poczuciem wyższości zwiedzając kraje Maghrebu, arabskie, latynoskie itp., wychodzi z nas obrzydliwa, kolonialna mentalność. To najbardziej ohydna, a jednocześnie ostatnio bardzo modna turystyka — w biedne miejsca, np. podróżowanie do brazylijskich faweli, do dzielnic nędzy. Można wtedy cukierka dzieciom rzucić, popatrzeć ze współczuciem, uronić łezkę nad nędznym „prymitywnym” tubylcem. A dla mnie ta kolonialna wyższość jest moralnie nie do przyjęcia.

W średniowieczu karnawał to był taki czas na niby, a po ekscesach karnawałowych wszystko wracało do poprzedniego stanu. Tak samo jest z wakacjami?

To też czas nieprawdziwy, trochę nierealny — zobaczmy, czym jest właściwie wakacyjna miłość? Ona jest na chwilę, bez konsekwencji, przerwa w społecznym życiu: „To, co się wydarzyło w Bułgarii, zostaje w Bułgarii”. I my się czujemy na dodatek zobowiązani w czasie tej przerwy żyć intensywnie.

Czyli jak?

Mocniej niż zazwyczaj – to też taki przymus w ramach tej karnawalizacji. Intensywność imprezowania jest większa, trzeba — jak w Sylwestra — super się bawić. Nie można w wakacje leżeć w łóżku czy w przedpokoju. I w związku z tym nasze zachowania wakacyjne bywają bardziej wybujałe – normalnie byśmy się tak nadmiarowo nie zachowali.

Tak więc kiedy zrozumiałem, do czego mnie ten system społeczny używa, wkładając we mnie potrzebę podróżowania, żebym wytwarzał siebie jako nowoczesnego szlachcica i członka nowej klasy próżniaczej, że on mnie używa do opium dla mas oraz do karnawalizacji, to powiedziałem, że ja się nie dam tak używać. Tylko mi jest łatwo tak powiedzieć, ale ogromna większość ludzi nie może się tego pragnienia pozbyć.

Dlaczego panu było łatwo, a innym nie?

Ja mam inne źródło zyskiwania prestiżu społecznego, jestem doktorem na uniwersytecie, więc ten rodzaj uznania społecznego mam trochę w pakiecie. Nie muszę się wykazywać, że byłem na Jukatanie, Alasce czy Borneo. Jako doktor na wyższej uczelni dostaję trochę prestiżu – coraz mniej – ale zawsze. Szczególnie od starszych ludzi otrzymuję za darmo uznanie i szacunek. Nie muszę więc budować poczucia własnej wartości na podróżach i nie muszę mierzyć życia podróżami, bo moja sytuacja zawodowa daje mi taką satysfakcję. Nie muszę też czerpać z opium dla mas za te wyzyski, bo nie jestem wyzyskiwany. Ja sobie oczywiście zapracowałem na stanowisko, ale to nie jest praca, którą antropolog David Graeber, autor książki „Praca bez sensu”, nazywa pracą bez sensu. To praca, z której mam satysfakcję i nie bardzo obciążająca, przez co nie potrzebuję marzyć o raju na Borneo, o zbawieniu wakacyjnym za życia. A karnawalizację załatwiam sobie w inny sposób, od bardzo dawna.

W jaki?

Jestem metalowcem i jeżdżę na festiwale metalowe, gdzie żyję ekscesywnie. Stąd było mi łatwiej się pozbyć tego marzenia i do tego zdystansować. Niestety, większość ludzi nie ma takich możliwości. To jak mają budować złudne poczucie, że ich życie jest udane, pełne, że oni sami są interesującymi ludźmi? Podróże są tym najłatwiejszym sposobem i może to mnie wkurza.

Pana to wkurza. Ale pana stwierdzenie, że podróże nie są zbyt kształcące, rozsierdziło z kolei wielu czytelników. Paweł Kunz, podróżnik i dziennikarz portali podróżniczych, porównał naszą majową rozmowę do wrzucenia granatu do szamba, które obryzgało światek podróżniczy.

Tak. I ja to podtrzymuję: to pozory, że podróżując, poznajemy inne kultury. A przecież są znacznie prostsze sposoby wewnętrznego wzbogacania się poznawczego. Proszę powiedzieć, czy gdyby za ułamek tej kwoty, którą ktoś wydaje na wyjazd do Australii, nakupił sobie mądrych książek – to co by go lepiej rozwinęło? Jakie to by było poznanie świata?

Czemu tego nie robimy?

Z najnowszych danych, które niedawno wyczytałem, wynika, że Polak czyta jedną książkę rocznie, natomiast młody Francuz – 22, a z lekturami obowiązkowymi – 29. Więc Polacy nie lubią takich form jak czytanie, bo lektury są trudne, podobnie jak wysiłek intelektualny. W efekcie, aby mieć „szlachectwo” i rozumienie świata z lektur, trzeba się namęczyć. Podczas gdy podróżowanie jest pod tym względem łatwe, wystarczy mieć oczy i patrzeć. Wtedy się wydaje, że coś się już wie, poznało się. A to guzik prawda.

Lepszy byłby sabbatical spędzony w bibliotece?

Wszystkim tym, którzy uważają, że można poznać inne kultury, podróżując, polecam eksperyment myślowy – zamiast jeździć do Wielkiej Brytanii, aby poznać kulturę angielską, latami wydawać na to pieniądze itp., wystarczy kupić książkę antropolożki Kate Fox pt. „Przejrzeć Anglików”. Gwarantuję każdemu, że ta książka da mu znacznie głębsze poznanie angielskiej kultury niż choćby kilkunastoletni pobyt w tym kraju. No ale my wolimy jeździć gdzieś i oglądać niż przeczytać i zrozumieć, bo tak jest łatwiej i to jest łatwe „szlachectwo”.

Swoisty paradoks. Przecież łatwiej jest książkę przeczytać niż gdzieś daleko pojechać, męczyć się na lotniskach, zbierać wcześniej na to pieniądze.

A przecież tego się potem nie pokaże na Facebooku czy Instagramie, kogo to obchodzi, że przeczytałeś książkę? Nikt nie pomyśli wtedy, że jesteś wartościowy. Co innego: „on był w tylu niezwykłych miejscach, egzotycznych, to musi być ciekawy człowiek”. Nasze dowody w postaci zdjęć, filmików potwierdzają społeczną wartościowość. A jak ktoś ma książki przeczytane, to co najwyżej jest jajogłowym albo molem książkowym. Nikt nie będzie robił „wow”, jeśli wrzucę okładkę książki.

Bez względu na okoliczności zawsze wystąpi jakiś podział na lepszych i gorszych.

Niestety tak. Jest w społeczeństwie silna potrzeba hierarchizacji, tworzenie ludzi lepszych i gorszych. Okropne jest to, że tym narzędziem stało się podróżowanie i turystyka. Tu nie chodzi o motywacje, które pchają ludzi do podróżowania, bo one mogą być różne. Zresztą i tak zawsze okazują się tylko legitymizacjami tego, co się robi, uzasadnieniem tego. Bo funkcja społeczna turystyki jest dokładnie taka, jak mówiłem. Więc możemy mieć różne motywacje do podróżowania, ale efekt jest ten sam: zyskujemy punkty w grze o szlachectwo.

Ludziom się jednak nie podoba takie myślenie i nasza poprzednia rozmowa o podróżowaniu wywołała dużo emocji.

Ja też dostałem mnóstwo postów, listów, komentarzy. Część była normalnym hejtem, co dla mnie było świadectwem słuszności tego, co mówiłem.

Jakie kontrargumenty pojawiały się w tych listach i czy któreś pana przekonały?

Ale nie było żadnych – to było właśnie dla mnie dziwne, że nie było kontrargumentów, tylko że „to stek bzdur”. Nikt nie przytoczył żadnych badań, które by obalały moje tezy. A przecież ja nie wymyśliłem sobie antypodróżniczej narracji. Jest wydana po polsku książka „Turysta. Nowa teoria klasy próżniaczej” amerykańskiego socjologa Deana MacCannela, skąd zaczerpnąłem część argumentacji. Jest też słynna książka naukowa: „Spojrzenie turysty” autorstwa innego socjologa, Johna Urry`ego. Z niej też zaczerpnąłem. Ja absolutnie nie mam poczucia, żebym coś nowego w tej kwestii wymyślił.

Pojawiały się natomiast argumenty, które rozumiem i szanuję, że ktoś ma inne motywacje, kiedy podróżuje. Że nie chce nabijać sobie szlachectwa, że to go nie interesuje, tylko reset kognitywny, inny obraz. Tylko że – tak jak już powiedziałem – te osobiste motywacje nie zmieniają tego, do czego turystyka dziś społecznie służy. Bo ja się o motywacjach ludzkich nie wypowiadałem, tylko mówiłem, po co jest społeczeństwu turysta i podróżowanie.

À propos karnawalizacji – ona bywa dobra, pozwala nam odpocząć od społecznych ról, w których tkwimy na co dzień: „muszę być dobrym pracownikiem, mężem i ojcem” itp. A na wakacjach – mogę być sobą.

Do redakcji przyszła nawet polemika doktora etnologii, który twierdził, że poczuł się upokorzony twierdzeniem, jakoby jego wyjazdy napędzał przymus społeczny i chęć przynależności do wyższych sfer.

Takich silnych, emocjonalnych reakcji, ja też dostałem całkiem sporo. Emerytowany przewodnik turystyczny od czci i wiary mnie odsądzał, najgorszymi słowami obrzucił. Dostałem też listy, że – „o Jezu, w końcu ktoś powiedział to, co czuję”. Przyszedł na przykład wzruszający list od pani, która napisała, że jest terroryzowana podróżami w swojej rodzinie. Ona by najchętniej w wakacje wyszła z psem do lasu, natomiast zmuszana jest do jakichś Madagaskarów, których nienawidzi. Do egzotycznych podróży, których nie cierpi. Cała jej rodzina ją tym atakuje, żeby zdobywała punkty w tej grze o szlacheckość i odhaczała kolejne niezwykłe destynacje. Dziękowała za wywiad, za wzięcie w obronę ludzi, który potrzeby podróżowania nie mają, a są poddawani tyranii podróżniczej i gorączce wakacyjnej.

Wspomniany dr etnologii twierdzi, że „podróżników kształtują ludzkie opowieści”. To pana nie przekonuje?

Nie. Odsyłam do książki jakiejkolwiek, bo po to druk wynaleziono, żeby można było miliony ludzkich opowieści zażywać i się nimi kształtować. Zawsze mi się wydawało, że najlepszym narzędziem poznawania świata jest literatura.

Tyle że ona wymaga wyobrażania sobie tego, o czym czytamy. A jak gdzieś pojedziemy, to mamy wszystko pokazane, podobnie jak w filmie.

To jest właśnie ta różnica między kulturą wizualną, której częścią jest turystyka i podróżowanie, a kulturą pisma i druku. To są dwie różne kultury i ja bym z tym też to wiązał, to szaleństwo turystyczno-podróżnicze: z dominacją kultury naoczności, a odejściem od kultury pisma i druku. I w tym sensie jestem konserwatywny, ponieważ kultura wizualna nas cofa do rysunków na skale.

Dla mnie natomiast ciekawe było, jak zareaguje branża turystyczna i o dziwo, dostałem ogromne poparcie dla poglądów przedstawionych w wywiadzie od znanych ekspertów. Oni jednoznacznie powiedzieli: „tak, klienci naszych biur podróży są dokładnie tacy”. Jeden do mnie napisał prywatnie, że żyje z tego, organizuje wycieczki do egzotycznych miejsc, ale że się ze mną zgadza, bo to wszystko prawda. Cóż mogę więcej dodać?

——————————————————–

*Dr Dominik Lewiński. Doktor nauk humanistycznych, autor kilkudziesięciu publikacji z obszaru teorii mediów i komunikacji, kreatywności komunikacji i storytellingu, designu i komunikacji marki. Adiunkt w Katedrze Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na Wydziale Prawa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu.

Skip to content