Cyfrowe piekło – podróż do kresu like’a” – o materialnej wadze „niematerialnego” świata Internetu

instytutsprawobywatelskich.pl

Weronika Kursa

CYFROWE PIEKŁO – PODRÓŻ DO KRESU LIKE’A” – O MATERIALNEJ WADZE „NIEMATERIALNEGO” ŚWIATA INTERNETU

W dobie bycia „eko”, kiedy ciągle słyszy się o ociepleniu klimatu i nadmiernej emisji CO2, warto byłoby zadać sobie pytanie, czy nasze działania online są w istocie tak ekologiczne jak się wydaje… Najczęściej uważa się, że technologia cyfrowa nie ma żadnego materialnego wpływu. Zakładając, że jest ona wolna od jakichkolwiek fizycznych ograniczeń, cyfrowy kapitalizm może rozwijać się w nieskończoność. A jednak „zanieczyszczenie cyfrowe jest kolosalne, a nawet najszybciej rosnące”, przekonuje Guillaume Pitron w książce „L’enfer numérique. Voyage au bout d’un like”, która nie doczekała się jeszcze tłumaczenia na język polski. A szkoda

Guillaume Pitron, francuski dziennikarz, pisarz i dokumentalista specjalizuje się w geopolityce surowcowej. W książce, którą zamierzam tu omówić i, której tytuł roboczo przetłumaczyłam jako „Cyfrowe piekło – podróż do kresu like’a”, ukazuje nam ciemną, niekoniecznie ekologiczną i jakże materialną stronę tego, zdawać by się mogło, „niematerialnego” świata wirtualnego.

    I już na samym początku warto zacząć od liczb: globalna cyfrowa branża zużywa „tak dużo wody, materiałów i energii, że jej ślad ekologiczny jest trzykrotnie większy niż ślad ekologiczny kraju takiego jak Francja czy Wielka Brytania.

Technologie cyfrowe zużywają obecnie 10% energii elektrycznej produkowanej na świecie [co odpowiada produkcji 100 reaktorów jądrowych!] i szacuje się, że emitują prawie 4% globalnej emisji CO2, czyli niemal dwa razy więcej niż światowy sektor lotnictwa cywilnego”. A to i tak nie jest jedyny problem…

W cyfrowych oparach – gazy fluorowane

Zacznijmy od tego, że „CO2 nie jest jedynym gazem zagrażającym ludzkości”. Autor wskazuje na istnienie wielu innych produktów stosowanych w przemyśle cyfrowym i mikroelektronicznym, które, „choć bezbarwne, bezwonne i niepalne, przyczyniają się do globalnego ocieplenia”, a o których wciąż wiemy stosunkowo niewiele. Chodzi o gazy fluorowane.

Są to między innymi: HFC, SF6, PFC, NF3, CF4… Akronimy te odnoszą się do gazów składających się z jednego lub więcej atomów fluoru, które są stosowane w systemach chłodniczych. Są one wykorzystywane głównie do klimatyzacji samochodów i budynków, ale także do chłodzenia centrów przetwarzania danych (w przypadku HFC).

Jeśli więc chodzi o mikroelektronikę, trzeba powiedzieć sobie otwarcie, że „jest ona pełna gazu”.

Holenderski eurodeputowany, Bas Eickhout, od lat prowadzi walkę o ograniczenie, a nawet zakazanie stosowania gazów fluorowanych w Europie. Nie bez powodu, gdyż, jak zapewnia: „Pojedyncza cząsteczka tego typu gazu jest znacznie potężniejsza niż dwutlenek węgla”. Ich moc ocieplania jest kolosalna: średnio 2000 razy większa. NF3 zatrzymuje w atmosferze 17 000 razy więcej ciepła niż CO2. Jeśli chodzi o SF6, współczynnik zbliża się nawet do imponującej liczby 23500, co czyni go najpotężniejszym gazem cieplarnianym, jaki kiedykolwiek wyprodukowano na świecie.

„Jeden kilogram SF6 ogrzewa planetę bardziej niż 24 osoby lecące z Londynu do Nowego Jorku. Logicznie rzecz biorąc, walka z globalnym ociepleniem oznaczałaby ograniczenie jego stosowania. Jednak zużycie to gwałtownie rośnie z powodu naszego entuzjazmu dla klimatyzowanych budynków i pojazdów, ale także dla 5G, algorytmów i przechowywania danych.

(…) Jeśli nic więcej nie zostanie zrobione, aby zmienić obecną działalność, produkty te będą odpowiadać za 10% emisji gazów cieplarnianych do 2050 roku”.

    Wygląda na to, że nasz cyfrowy styl życia, choć celebrowany jako kwintesencja zniesienia śladu ekologicznego, zużywa substancje o najbardziej ocieplających właściwościach.

Co ciekawe, „Stany Zjednoczone nie zakazały jeszcze stosowania HFC, ale Europa jest bardziej proaktywna. Od 2006 roku stosowanie gazów fluorowanych jest stopniowo ograniczane”. Niestety, proaktywny Stary Kontynent reprezentuje tylko jedną piętnastą ludzkości…

Ile „waży” smartfon?

Niewielki rozmiar naszego smartfona jest oczywiście zwodniczy, gdyż ten zawiera w sobie wiele surowców, takich jak złoto, lit, magnez, krzem, brom, neodym… „W sumie ponad pięćdziesiąt”. Połączenie tych wszystkich zasobów w przedmiot mieszczący się w dłoni, jest szalenie złożonym i energochłonnym procesem inżynieryjnym.

„W rezultacie sama jego produkcja jest odpowiedzialna za prawie połowę jego śladu środowiskowego i 80% całkowitego zużycia energii podczas cyklu życia. Nie można więc mówić o rewolucji cyfrowej bez eksploracji wnętrzności Ziemi, w dziesiątkach krajów na całym świecie – takich jak Chile, Boliwia, Demokratyczna Republika Konga, Kazachstan, Rosja i Australia – gdzie produkowane są zasoby dla bardziej skomunikowanego świata”.

Jednym z przykładów jest kopalnia w Heilongijang w Chinach. Miejsce to słynie z podglebia, które jest pełne węgla, a przede wszystkim grafitu, minerału niezbędnego do produkcji smartfonów. Autorowi udało się tam dotrzeć mimo wielu trudności. Obiekt jest monitorowany, a pracownicy niechętni do udzielania jakichkolwiek informacji.

Wniosek z tej podróży jest jednak niezaprzeczalny: wpływ tej branży na środowisko i ludzi może być szczególnie szkodliwy. Przyczyną są pozostałości z kopalni i fabryk, które mogą być uwalniane do atmosfery dziesiątki kilometrów dalej.

    „W Mashan nie ma już żadnych liści ani czystej wody, wszystko jest zanieczyszczone. Niestety, przemysłowcy nie robią praktycznie nic, aby temu zapobiec”…

Cóż, pieniądze muszą się zgadzać. Tak zwany „czarny płatek”, jakim jest grafit (sprawiający, że baterie naszych smartfonów, kolokwialnie mówiąc, „śmigają” bez zarzutu) przynosi 1,2 miliarda euro dla tej prowincji. Na dodatek „władze mają nadzieję, że liczba ta wzrośnie dziesięciokrotnie do 2030 r., szczególnie w obliczu globalnego szału na sprzęt elektroniczny”…

Niskoemisyjność (tutaj nieomal całkowicie nieosiągalna) nie jest jedynym wyznacznikiem ekologii. Kolejnym jest niskozasobowość… Jak się zaraz przekonamy, podobnie w tym wypadku nieosiągalna.

Zmierzyć ją możemy chociażby dzięki metodzie wykorzystanej przez niemiecki Instytut Wuppertal polegającej na obliczeniu materialnego wpływu naszych zachowań konsumpcyjnych. Chodzi o tzw. MIPS (z j. angielskiego: material input per service unit).

Dzięki niej możemy dowiedzieć się, że „2-kilogramowy komputer wymaga 22 kg substancji chemicznych, 240 kilogramów paliwa i 1,5 tony czystej wody. (…)

Z kolei MIPS smartfona wynosi 1200/1 (183 kilogramy surowców na 150 gramów gotowego produktu)”.

Jednak to MIPS układu elektronicznego bije wszelkie rekordy: „32 kilogramy materiału na układ scalony ważący 2 gramy, oszałamiający stosunek 16000/1”.

Na tym nie koniec, gdyż możemy również zmierzyć MIPS usługi lub aktywności konsumpcyjnej: jedna minuta rozmowy telefonicznej „kosztuje” 200 gramów. Jeśli chodzi o wiadomość tekstową, „waży” ona 0,632 kilograma.

Instytut obliczył nawet MIPS przeciętnego stylu życia na wielu stronach internetowych. W istocie nasz ekologiczny plecak waży około 38 ton rocznie. Całkiem dużo jak na „niematerialną” rzeczywistość.

Trudno nie zauważyć, że jako zachłanni nowinek technologicznych i coraz szybszego, niczym nieograniczonego dostępu do sieci konsumenci jesteśmy współodpowiedzialni za te cyfrowe zanieczyszczenia. Niestety, rządzący nie okazują się być bardziej roztropni… (Kto jednak, że tak pozwolę sobie gorzko skomentować, oczekiwałby od polityków, że będą świecić przykładem, no kto?…).

Elektroniczne czystki i programowe postarzanie produktów, czyli kosmiczne marnotrawstwo

    Chiny i USA to istni przodownicy tzw. elektronicznych czystek.

I tak w 2019 r., w epicentrum wojny ekonomicznej, Chiny zdecydowały o zakazie używania amerykańskich produktów (komputerów, oprogramowań marek takich jak Dell, HP, Microsoft) za powód podając szczytne kwestie cyberbezpieczeństwa.

Nikogo już nie obchodziło, co stanie się z 20 czy 30 milionami produktów elektronicznych, które były doskonale funkcjonalne, a mimo to stały się z dnia na dzień bezużyteczne za sprawą decyzji władz. Czy pełne poufnych informacji trafią na złom? Czy skończą na „dzikich wysypiskach, takich jak to w Guiyu, w prowincji Guangdong, w południowych Chinach”?

Stany Zjednoczone nie pozostają dłużne, w 2020 r., „obawiając się operacji szpiegowskich”, przeznaczyły prawie 2 miliardy dolarów na „złomowanie i wymianę” całego sprzętu do komunikacji i nadzoru wideo zainstalowanego na amerykańskiej ziemi i wyprodukowanego przez szereg chińskich firm.

Z tych samych powodów kilka krajów europejskich ogłosiło, że oczyści swoje terytorium z tysięcy anten 5G zaprojektowanych przez grupę Huawei. Te elektroniczne czystki, będące przejawem niczym nieskrępowanego marnotrawstwa są, według autora, „najbardziej uderzającą mutacją zjawiska dobrze znanego jako « programowe starzenie się », tj. strategii polegającej na przyspieszeniu zużycia produktu.

Przestarzałość ta może być „materialna”: jak w przypadku komponentu smartfona – najczęściej baterii – który przestaje działać i nie można go wymienić, ponieważ jest przyklejony do reszty urządzenia. Kiedy tak się dzieje, cały smartfon jest wyrzucany.

Może to być również kwestia przestarzałości kulturowej, gdy nowa technologia sprawia, że poprzednia staje się mniej pożądana i ostatecznie bezużyteczna.

„Do 2025 r. 80% firm zamknie własne centra danych, woląc przechowywać swoje dane u zewnętrznych dostawców usług w chmurze. To przejście logicznie doprowadzi do likwidacji milionów serwerów na całym świecie”.

Przestarzałość może być również informatyczna, gdy produkt elektroniczny przestaje działać, ponieważ staje się niekompatybilny z nowszym programem komputerowym… Dużą część odpowiedzialności za ten stan rzeczy ponoszą rzecz jasna wydawcy oprogramowania: „Aplikacje i programy instalowane na interfejsach stają się coraz bardziej skomplikowane”.

Niektóre z nich zostały nawet nazwane „oprogramowaniem otyłym”. Chodzi tu o złożone oprogramowanie zawierające mnóstwo energochłonnych funkcji. Tendencja ta została zauważona przez stowarzyszenie GreenIT: „Waga strony internetowej wzrosła o 115 w latach 1995-2015”. Przykład: „moc wymagana do napisania tekstu podwaja się co dwa lub trzy lata (…) Czynniki te wyjaśniają, dlaczego żywotność komputera spadła z jedenastu… do zaledwie czterech lat w ciągu trzech dekad”.

    Czyżby istotnie „Homo sapiens stał się Homo detritus”? Chyba lepiej się tego określić nie dało, skoro, w myśl autora, produkujemy „równowartość pięciu tysięcy wież Eiffla elektronicznych odpadów każdego roku”…

W tym całym szaleństwie marnotrawstwa nie pomaga wcale fakt, że producenci zdają się mieć niczym nieskrępowane prawo do odmówienia właścicielom produktów swobody w zakresie ich naprawy… Kupując smartfona otrzymujemy bowiem dwa, zgoła różne prawa: faktyczną własność urządzenia i licencję na korzystanie z systemu operacyjnego, który go obsługuje (na przykład Android).

Podczas gdy konsument może być właścicielem zakupionego przedmiotu, jest on jedynie posiadaczem licencji na korzystanie z oprogramowania. „W ten sposób amerykańska firma John Deere może zabronić swoim klientom naprawy zakupionych ciągników, ponieważ oznaczałoby to zmianę oprogramowania, które pozostaje jej całkowitą własnością!”

Firma Apple przyjęła z kolei inną strategię: zezwoliła ona jedynie autoryzowanym warsztatom na wymianę bloku kamery iPhone’a 12. Oprogramowanie wbudowane w każdy produkt pozwala zatem kontrolować, kto przeprowadzi naprawę, kiedy i za jaką cenę, a ponieważ produktu i tak często nie można nawet naprawić, jedyną opcją pozostaje zakup nowego…

Tonąc w oceanie danych, czyli słów kilka o centrach danych – fabrykach ery cyfrowej

Nie wydaje się jednak, by entuzjaści wirtualnego świata specjalnie się tym wielowymiarowym, wyżej opisanym marnotrawstwem przejmowali. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że już teraz produkujemy niewiarygodny zalew danych: „5 eksabajtów dziennie, czyli tyle, ile wszystkie dane wyprodukowane od początków informatyki do 2003 roku. Wystarczająco dużo, by zapełnić pamięć dziesięciu milionów płyt Blu-ray, które ułożone jedna na drugiej byłyby czterokrotnie wyższe od wieży Eiffla”. Istotnie, toniemy w oceanie danych.

A te wszystkie dane nie pozostają jedynie w naszych telefonach. Nasz smartfon jest podłączony do centrum danych. Pomiędzy tymi dwoma terminalami znajduje się punkt pośredniczący, tj. miejsce, przez które informacje przechodzą, są przechowywane i przetwarzane i analizowane. Tak więc nasze zdjęcia na Instagramie, filmy na Facebooku i wiadomości WhatsApp są przechowywane w tych punktach połączeń, a dokładniej w „serwerach” (komputerach), z którymi komunikujemy się podczas surfowania po Internecie.

Nie zdajemy sobie z tego sprawy, lecz każdego dnia, aby zaspokoić swoje najbardziej przyziemne potrzeby, prawdopodobnie mobilizujemy około stu centrów danych rozmieszczonych w dziesięciu różnych krajach.

    Dając tytułowego „like’a” na Facebooku, angażujemy całą „machinę podróżniczą” (nawet jeśli obiekt naszego „zachwytu” stoi kilka metrów od nas). Like przemierzy w istocie kilka tysięcy kilometrów.

Otóż słynne polubienie, aby dotrzeć do osoby zainteresowanej, musiało przejść przez wiele warstw Internetu. „Przechodziło niestrudzenie przez pośrednie sieci, aż dotarło do pierwszej fizycznej warstwy, składającej się głównie z podmorskich kabli. W międzyczasie podróżowało wzdłuż anteny 4G operatora komórkowego lub skrzynki internetowej, prześlizgnęło się wzdłuż wspólnych obszarów budynku, aby dotrzeć do miedzianych rur zakopanych 80 centymetrów pod chodnikami. Następnie przemieszczało się po kablach biegnących wzdłuż głównych szlaków komunikacyjnych (autostrad, rzek, linii kolejowych), aby połączyć się z innymi kablami w pomieszczeniach technicznych operatora. Musiało także przepłynąć przez morze i przejść przez centrum danych, by wreszcie dotrzeć do telefonu lubianej przez ciebie osoby”…

Jeśli pomyśleć, że cała ta infrastruktura, rujnująca zasoby Matki Ziemi, zanieczyszczająca nasze środowisko, służy głównie temu, by „lajkować” cudze posty, wysyłać śmieszne filmiki z kotami czy robić lepsze selfie, to… staje się to przejmująco rozczarowujące.

Mam jednak złą wiadomość: to nadal nie koniec problemów.

Koniec anonimowości w sieci

Choć nie jest to już ekologiczna, to wcale nie mniej istotna kwestia – naszej anonimowości w sieci. Zacznijmy dosadnie, cytując profesora Thorstena Strufe’a: „anonimowe dane to wielka mistyfikacja”. I dalej, w myśl kalifornijskiego inżyniera i eksperta w dziedzinie, Liama Newcomb’a: „anonimizacja danych jest praktycznie niemożliwa i w zasadzie najlepszym sposobem na uniknięcie nadużyć byłoby niegromadzenie ich w ogóle”.

Guillaume Pitron przyjrzał się szczególnie krytycznie słynnym hulajnogom elektrycznym, które gromadzą jedne z naszych wrażliwszych danych, tj. tych dotyczących naszej lokalizacji. Warto zdać sobie sprawę z tego, że firmy, które je wynajmują, „zbierają ogromne ilości danych generowanych przez nawyki użytkowników w zakresie mobilności”. „Jeżdżąc na hulajnodze, użytkownik wyraża zgodę na udostępnianie przez operatora niektórych swoich danych „stronom trzecim w celach badawczych, marketingowych i innych”, mówi na przykład grupa Lime, nie podając dalszych szczegółów. W tym przypadku użytkownik wyraził zgodę na korzystanie przez operatora z urządzenia śledzącego. Jest to oprogramowanie, które gromadzi więcej informacji o użytkowniku, często niezwiązanych z korzystaniem z hulajnogi, aby następnie nie zatrzymywać ich dla siebie, ale przekazywać je innym firmom realizującym własne cele komercyjne”.

Nikt nie wie, czy operatorzy hulajnóg faktycznie udostępnili lub sprzedali zebrane informacje. Jeden ze specjalistów ds. geomarketingu uważa nawet, że bezpośrednim wyzwaniem dla dostawców usług „nie jest maksymalne wykorzystanie ich danych, ale najpierw uzyskanie masy krytycznej. Nie będą w stanie nic zrobić z danymi, dopóki nie będą mieli setek milionów lojalnych użytkowników”. Istnieją jednak powody do obaw, ponieważ „nasze dane mobilne ujawniają znacznie więcej o naszym życiu niż jakiekolwiek inne dane”.

I tak na przykład analizując surowe dane, można łatwo wywnioskować nasz osobisty adres (skąd wychodzimy o tej samej porze każdego ranka), nasze wyznanie (kościół, do którego chodzimy w każdą niedzielę), nasze poglądy polityczne (demonstracja, w której uczestniczyliśmy), a dlaczego i nie nasze dolegliwości (specjalistyczna klinika, w której mamy wizytę).

„W 2014 roku australijski badacz Anthony Tockar wykorzystał ogólnodostępne dane do śledzenia przyjazdów i odjazdów nowojorskich taksówek przed klubem ze striptizem i był w stanie z przerażającą dokładnością określić, gdzie mieszkali stali klienci lokalu. W tym samym czasie jego belgijski odpowiednik stwierdził wręcz, że «cztery punkty czasoprzestrzenne [były] wystarczające do zidentyfikowania 95% osób»”.

Dane zgromadzone przez elektryczne hulajnogi mogą być następnie łączone z informacjami już posiadanymi na temat użytkownika przez inne firmy. W tym miejscu wkraczają brokerzy danych, którzy je kupują, następnie zaś uzupełniają profile i sprzedają je podmiotowi oferującemu najwyższą cenę.

    Zgadzając się na warunki korzystania z usługi, zgadzamy się zatem na utratę kontroli nad własnymi danymi. Fragmenty naszej tożsamości będą prawdopodobnie rozproszone w niezliczonych centrach danych na całym świecie, a my nie będziemy mieli najmniejszego pojęcia, kto i co z nimi robi.

„W 2018 r. Amerykańska Unia Swobód Obywatelskich (ACLU) ostrzegła przed prawdziwymi celami dostawców hulajnóg. «Kiedy skanujesz kod QR, nie zdajesz sobie sprawy, że wkraczasz w spiralę kompulsywnego systemu przechowywania danych, który gromadzi znacznie więcej twoich danych osobowych, niż produkt faktycznie potrzebuje»”. Sprawa jest tym bardziej poważna, że stowarzyszenia wyraziły ostatnio obawy, że wszelkiego rodzaju dane dotyczące lokalizacji mogą być wykorzystywane przez rządy do celów inwigilacji.

„Firmy takie jak Lime i Birds przyznały, że przekazałyby informacje o swoich użytkownikach władzom, gdyby czuły się do tego zobowiązane. Podważa to tak fundamentalną wolność jak ochrona naszej prywatności. «Chiński system kredytu społecznego jest tylko nieco bardziej oczywistą formą tego, czego już doświadczamy w krajach zachodnich» – mówi Liam Newcombe”.

Co możemy zrobić by polepszyć sytuację?

Skoro tyle już powiedzieliśmy o złu wyrządzanym przez otaczające nas cyfrowe „piekło”, dla równowagi warto by było rozejrzeć się za rozwiązaniami w tej trudnej sytuacji. A zatem, jak istotnie być „eko” w sieci?

Otóż okazuje się, że każdy z nas może wykonywać pozornie proste gesty bez wstawania z fotela, jak np.: oglądać filmy za pomocą sygnału WiFi, „który zużywa 23 razy mniej energii niż korzystanie z 4G”; wyłączać odbiornik (modem/ruter) po wyjściu z domu, ponieważ „zużywa on tyle energii elektrycznej, co duża lodówka”; połączyć się ze stroną internetową bez przechodzenia przez Google, ponieważ „wyszukiwanie w wyszukiwarce zużyłoby tyle energii elektrycznej, co żarówka przez 1 lub 2 minuty”; obejrzeć film w niskiej, a nie wysokiej rozdzielczości, co „podzieliłoby zużycie energii przez 4 lub nawet 10”. Co więcej, „gdyby 70 milionów internautów obniżyło jakość oglądanych filmów, do atmosfery nie trafiałoby miesięcznie 3,5 miliona ton CO2 – równowartość 6% produkcji węgla w Stanach Zjednoczonych!”

Korzystanie z usług przyjaznych prywatności również pomaga ograniczyć ilość gromadzonych danych i przechowywanej energii. Aby to zrobić, warto wybrać aplikacje do przesyłania wiadomości Signal i Olvid czy otworzyć adres e-mail w ProtonMail; używać wyszukiwarki DuckDuckGo, która nie rejestruje wyszukiwań dokonywanych przez użytkowników.

Z kolei aby zapobiec marnotrawieniu produktów elektronicznych, możemy np. kupować i odsprzedawać naszą elektronikę na platformach z używaną elektroniką (Swappa, Back Market); logować się na stronie Spareka, która sprzedaje części zamienne do urządzeń gospodarstwa domowego i oferuje tutoriale naprawcze; wypożyczać smartfona na długi okres od spółdzielni Commown zamiast go kupować; zadowolić się jednym telefonem komórkowym zarówno do użytku osobistego jak i zawodowego…

Innym, ciekawym rozwiązaniem jest kupowanie telefonów marki Fairphone, promującej modułowe smartfony z materiałów pozyskiwanych „w sposób etyczny”, produkowane tak, by działały 7/8 lat, których części można montować i demontować oddzielnie…

Oczywiście, bez prawnych regulacji i odgórnych działań rządów czy nawet samych korporacji, niewiele jest w stanie się zmienić. Przynajmniej w teorii. Gdyż to od nas, adresatów tego „cyfrowego cyrku”, czyli konsumentów, zależy w jaki sposób będziemy z tej technologii korzystać.

    Czystszy i bardziej racjonalny Internet jest możliwy. I nawet jeśli nie „wszystko w naszych rękach”, to nadal bardzo dużo.

Trzeba tylko najpierw w to uwierzyć, a potem wprowadzać w życie, nie oglądając się za bardzo na innych.

————————————————

Wszystkie cytaty pochodzą z książki: G. Pitron, L’enfer numérique. Voyage au bout d’un like, Les liens qui libèrent, 2021.

Skip to content