Rankingu „Perspektyw” advocatus (diaboli)

wokolszkoly.edu.pl

Jarosław Pytlak

RANKINGU „PERSPEKTYW” ADVOCATUS (DIABOLI)

 Stało się po raz dwudziesty piąty! I zawrzało, też nie po raz pierwszy…

Portal edukacyjny „Perspektywy” ogłosił swoje doroczne rankingi: liceów ogólnokształcących oraz techników. W sumie 1000 i 500 szkół, uszeregowanych według wyników matur oraz osiągnięć uczniów w olimpiadach przedmiotowych. Wiadomo, które placówki są najlepsze, które poszły do przodu niczym konie po betonie, a które stoczyły się, nawet o sto i więcej pozycji. Oczywiście w zakresie przyjętych kryteriów.

Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, czy nasze społeczeństwo jest podzielone praktycznie w każdej możliwej kwestii, to zróżnicowane reakcje na ranking „Perspektyw” są tego dobrym potwierdzeniem. Przywykliśmy już do różnic poglądów pomiędzy bańkami informacyjnymi, ale w tym przypadku podział rysuje się wewnątrz jednej bańki, wśród ludzi jednako zaangażowanych w edukację, zarazem zatroskanych jej obecnym kryzysem.

Publikacja rankingów „Perspektyw” od kilku lat niezmiennie wywołuje falę komentarzy, wskazujących na szkodliwość tego typu inicjatyw. To współzawodnictwo ma napędzać wyścig szczurów i koncentrować uwagę opinii publicznej na wynikach, które wszak stanowią jedynie wycinek tego, co powinno być istotne w ocenie jakości pracy szkoły. Padają sugestie, że czołowe miejsca okupione są przez uczniów katorżniczą pracą, korepetycjami, licznymi przypadkami depresji oraz pozbywaniem się przez szkoły „po drodze” takich, którzy nie rokują dobrego wyniku na egzaminie maturalnym. W konkluzji: siedem nieszczęść i po co to komu?!

Podział bynajmniej nie przejawia się w gwałtownych polemikach. Zwolennicy rankingu nie muszą czynnie stawać w jego obronie, zupełnie wystarczy spojrzeć na promienne twarze dyrektorów czołowych placówek, pozujących do zdjęć z dyplomami w rękach podczas gali ogólnopolskiej i w regionach. Najwyraźniej wysoka pozycja traktowana jest jako zasłużona nagroda za dobrą pracę placówki. Co zresztą ukrywać, w dość powszechnym odbiorze społecznym jest ona w istocie źródłem satysfakcji i prestiżu, a co za tym idzie, pożądania ze strony kolejnych roczników absolwentów klas ósmych.

Satysfakcję z wyników rankingu ujawniło prywatnie sporo moich znajomych, skądinąd niestrudzenie zaangażowanych w sprawy edukacji. Ktoś wyraził zadowolenie, że jego placówka po raz pierwszy w historii okazała się najlepsza w mieście, ktoś inny ucieszył się, że jego licealna Alma Mater jest w tym roku wyżej niż tradycyjny rywal zza lokalnej miedzy. Komuś sprawiła radość wysoka pozycja szkoły, do której chodzi jego dziecko. W żadnym z tych i wielu innych, podobnych komunikatów, nie było śladu krytyki idei rankingu. Światli ludzie, poważani w swoich środowiskach, czyżby w tej akurat kwestii haniebnie błądzili?

Z kolei popularny i ceniony bloger edukacyjny, Dariusz Chętkowski, z ogłoszonej listy odczytał symptomy upadku liceów z małych ośrodków, wskazując konkretne przykłady corocznych, kolejnych  degradacji do dalszych setek rankingu. Upatruje w tym – moim zdaniem słusznie – jeszcze jeden symptom kryzysu, w jakim pogrąża się polska edukacja. Co ciekawe, nie podejrzewa, teoretycznie możliwych, lokalnych zmian paradygmatu – świadomego odejścia od transmisyjnej funkcji szkoły nauczającej, na rzecz szkoły relacji, które w tych trudnych czasach powinny zastąpić system zwany pruskim. Ja też tego nie podejrzewam, no może w jakichś pojedynczych przypadkach… Po prostu obserwujemy przejawy uwiądu publicznej edukacji, którego beneficjentami będą, a właściwie już są, przede wszystkim placówki niepubliczne. Nie bardzo widać to jeszcze w czołówce, ale na dalszych miejscach i owszem.

Osobiście w pełni podzielam wiele opinii krytyków rankingu. Co więcej, jako dyrektor szkoły podstawowej, która też corocznie szeregowana jest wśród innych pod względem wyników egzaminu ósmoklasisty, publicznie deklaruję brak zainteresowania zajmowanym miejscem. Wyrazem tego jest przestrzeganie rodziców zapisujących dzieci do STO na Bemowie, że jeśli szukają gwarancji wysokiego wyniku końcowego testu, to trafili pod zły adres. Jest też konsekwentna odmowa umieszczania naszych rezultatów w zestawieniu publikowanym na chwałę organizacji przez Społeczne Towarzystwo Oświatowe, niezależnie od tego, czy w danym roku poszło nam lepiej czy gorzej. Co oczywiście nie znaczy, że nie przykładamy się do przygotowania uczniów do egzaminu. Choć jako pedagog uważam psychozę przedegzaminacyjną za jedno z przekleństw polskiej szkoły, to przecież nie mam prawa odmówić uczniom (i ich rodzicom) wsparcia w obliczu tak ważnego dla nich wyzwania. Ponieważ jednak zawsze przyjmowaliśmy do szkoły dzieci o bardzo różnym potencjale, nie mogę traktować średniej z egzaminu jako dobrej miary jakości naszej pracy. Znacznie lepszą, choć nieformalną, jest wieść gminna o fajnej, dobrej dla uczniów szkole, która niezmiennie zachęca rodziców kolejnych roczników dzieci, do starania się o miejsce w naszej placówce. Muszę jednak zaznaczyć, że z racji wyjątkowo długiego osadzenia w tym środowisku mogę sobie na taki luksusu pozwolić. Mało kto ma taką możliwość.

To, co napisałem tutaj w kontekście swojej szkoły i egzaminu ósmoklasisty można ekstrapolować na każde liceum i technikum umieszczone w rankingu „Perspektyw”. Wynik matur i laury olimpijskie to praktycznie jedyne obiektywne kryteria oceny szkół tego typu. Warto przy tym zwrócić uwagę, że ranking jest inicjatywą biznesową. Dwadzieścia pięć lat jego funkcjonowania wskazuje, że dobrze odpowiada na społeczne zapotrzebowanie. Dlaczego? Bo innych miar, dostępnych dla ogółu rodziców i uczniów, po prostu nie ma. A czy w ogóle są potrzebne?! Oczywiście! Ta potrzeba wynika po prostu z ludzkiej natury. Na co dzień wartościujemy niemal wszystko, co jest w naszym otoczeniu; porównywanie jest ludzką potrzebą. Aby je ułatwić w wymianie handlowej, wymyślono pieniądze. Aby je ułatwić na rynku edukacyjnym, wymyślono rankingi (a chwilę wcześniej egzaminy).

W tym miejscu dochodzimy do marzenia krytyków, by znaleźć alternatywę. Takie kryteria oceny, które uwzględniać będą to, co w szkole powinno być najważniejsze. To bardzo piękne, ale zmusza do postawienia pytania, co konkretnie? Bo wyobrażenie o tym, jaka szkoła jest dobra, bywa różne nie tylko w społeczeństwie, ale nawet w środowisku pedagogicznym. Znalezienie dobrej miary porównawczej przypomina poszukiwanie kamienia filozoficznego. Może ktoś pamięta jeszcze ewaluację zewnętrzną placówek oświatowych, która za poprzedniej władzy przeszła przez polskie szkoły niczym tsunami? To misterium biurokratyczne, angażujące czas i ludzką energię, które zaskutkowało tysiącami podobnie brzmiących raportów, na dłuższą metę nieprzydatnych do niczego?

Ja też miałem autorski pomysł w tej kwestii. Wymyśliłem, że o jakości szkoły mogą wypowiedzieć się rodzice kończących ją absolwentów. Nawet przez kilka lat praktykowaliśmy to w STO na Bemowie, z niemałym trudem skłaniając opierających się rodziców do wyrażenia swojej opinii, niechętnych, choć była anonimowa. Kto jest ciekawy, może zajrzeć do opisu tego pomysłu, który opublikowałem na blogu (TUTAJ), a którego idealistyczne oderwanie od realiów wskazali bezpośrednio pod artykułem nawet życzliwi skądinąd komentatorzy. Pomysł, teoretycznie dobry, okazał się niewypałem. Co wróżę wszystkim innym inicjatywom, próbującym mierzyć niemierzalne. Cały problem bowiem polega na tym, że poza wynikami egzaminów nie ma innych obiektywnych miar jakości działania szkoły. Jedyna, która liczy się w praktyce, opinia w poczcie pantoflowej, jest bardzo cenna, ale niestety, nie daje się usystematyzować.

Jest paradoksem, że wśród krytyków rankingów są także osoby, które dałyby się posiekać za ideę, że placówki powinny być różnorodne, i że powinny wspierać rozwój uczniów. Wbrew pozorom, ranking wychodzi naprzeciw temu zapotrzebowaniu. Pomaga podjąć decyzję, czy aplikować do szkoły o wyraźnym rysie programowym, stawiającej wysokie wymagania, ale dającej nadzieję na równie wysoki wynik maturalny, czy raczej wybrać uczelnię mniej ambitną. Nie cenię rankingów, widzę ich szkodliwość, ale widzę również zapotrzebowanie społeczne, na które odpowiadają. Poza tym, powtórzę raz jeszcze, że nie widzę sensownej alternatywy.

Broniąc w tym artykule sensu rankingu „Perspektyw” (czując się przy tym niezbyt komfortowo, jako advocatus diaboli), muszę dla równowagi podkreślić, że miejsce szkoły powinno być tylko jednym z czynników branych pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o jej wyborze. O ile to możliwe, warto posłuchać opinii znajomych, które, choć subiektywne, dają zazwyczaj dość klarowny obraz sytuacji. Przede wszystkim jednak trzeba się wybrać do każdej wchodzącej w grę placówki i przyjrzeć, jak się prezentuje. Dzisiaj chyba wszystkie organizują jakąś formę dni otwartych, z czego należy skwapliwie skorzystać.

Szkoła, jaka jest, każdy widzi… może zobaczyć, o ile tylko potrafi obserwować. Ciekawe oczy zlustrują sale lekcyjne, otaksują salę gimnastyczną i pracownie przedmiotowe lub odnotują ich brak, krytycznie ocenią wygląd i język nauczycieli. Warto jednak zwrócić uwagę również na sprawy, których znaczenie zazwyczaj umyka niewprawnym obserwatorom. Na przykład, czy ogłoszenia, informacje, zakazy, nakazy są zapisane w sposób sympatyczny i zrozumiały dla odbiorców, czy w wystroju szkoły jest jakiś pomysł, czy widać ślady uczniowskiej aktywności i życia społeczności szkolnej. Jeśli jest możliwość obejrzenia szkoły w czasie, gdy są w niej uczniowie, warto zwrócić uwagę, czy zauważają oni obecność gościa, witają z uśmiechem lub przynajmniej respektują jego obecność? Jak komunikują się między sobą? Jak zachowują się wobec pracowników szkoły i vice versa? No i, oczywiście, co jedni i drudzy mówią o programie działania.

Niestety, dzisiejszy świat stymuluje aktywność komunikacyjną, w jej nadmiarze zacierając podział na rzeczy ważne i mniej istotne. W materii egzaminów zdecydowanie ważniejsza jest kwestia zawartości podstawy programowej, w dalszej kolejności, wymagania egzaminacyjne, a rankingi są sprawą wtórną. Jako się rzekło, były, są i będą, przynajmniej dopóki nie znajdziemy jakiegoś zupełnie rewolucyjnego patentu na powszechną edukację.

Skip to content