70 lat po wojnie zdecydowała się po raz pierwszy opowiedzieć o tym, jak przetrwała w obozie

kultura.onet.pl

70 LAT PO WOJNIE ZDECYDOWAŁA SIĘ PO RAZ PIERWSZY OPOWIEDZIEĆ O TYM, JAK PRZETRWAŁA W OBOZIE

„Królestwo za mgłą” to pierwszy i jedyny tak obszerny wywiad z Zofią Posmysz i niezwykle szczera rozmowa z więźniarką Auschwitz, Ravensbrück i Neustadt-Glewe, która przeżyła eksperymenty medyczne i marsz śmierci oraz jest jednym z ostatnich żyjących autorytetów pamiętających koszmar obozu. Wznowienie książki z 2017 r. ukazało się właśnie w sprzedaży – „Królestwo za mgłą. Wywiad-rzeka Michała Wójcika z Zofią Posmysz” wydało wydawnictwo Znak Literanova.

Nie daj się uderzyć. Smaruj twarz burakiem. W kolejce stawaj prawie na końcu. To tylko niektóre z zasad gry między ofiarą i oprawcą. Żeby przeżyć, trzeba je poznać i opanować do perfekcji. Szybciej niż zrobi to przeciwnik.

Zofia Posmysz, autorka „Pasażerki”, którą sfilmował Andrzej Munk, oraz innych wybitnych powieści m.in. „Wakacji nad Adriatykiem”, w wieku 19 lat trafiła do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, była poddawana eksperymentom medycznym, a potem przeżyła marsz śmierci, aby przed końcem wojny trafić jeszcze do dwóch obozów.

Ponad 70 lat po wojnie zdecydowała się po raz pierwszy opowiedzieć o tym, jak przetrwała w obozie, zachowując jednocześnie wewnętrzną siłę i optymizm. Posmysz, więźniarka o numerze 7566, mówi o nieludzkich warunkach pracy w kompanii karnej, a także opisuje swoją skomplikowaną relację z esesmanką Anneliese Franz, relację, która wykraczała poza schemat ofiary i kata.

Posmysz zdradza, skąd czerpała siłę, choć była świadkiem niewyobrażalnego. I jak to się stało, że ponownie zaufała życiu.

Zofia Posmysz – ur. 1923 r., numer obozowy: 7566, więźniarka Auschwitz, Ravensbrück i Neustadt-Glewe. Przeżyła eksperymenty medyczne i marsz śmierci. Po wojnie była dziennikarką Polskiego Radia, autorką słuchowiska „W Jezioranach”. Swoje obozowe doświadczenie zamieniła w literaturę najwyższej próby. Jej szokującą „Pasażerkę” sfilmował Andrzej Munk. Nakładem wydawnictwa Znak Literanova ukazało się wznowienie jej powieści „Wakacje nad Adriatykiem”.

Michał Wójcik – ur. 1969 r., dziennikarz i historyk, laureat Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za książkę „Treblinka ’43. Bunt w fabryce śmierci”, współautor wywiadów ze Stanisławem Likiernikiem („Made in Poland”), Lucjanem „Sępem” Wiśniewskim („Ptaki drapieżne”) i Stanisławem Aronsonem („Wojna nadejdzie jutro”).

***

Spotkanie dziewiąte

Tadeusz

To jest prawdziwa historia. On był starszy ode mnie, smarkuli, o dziesięć lat, był oficerem Wojska Polskiego, dojrzałym mężczyzną.

Tadeusz. Powieściowy i filmowy.

Ten, którego spotkałam w czerwcu 1943 roku. Nazywał się Lisowski. To znaczy pod takim nazwiskiem znalazł się w Auschwitz. Ale tak naprawdę jego nazwisko rodowe było Paolone. Jego przodkiem był Włoch, który przyjechał do Polski pod zaborami. Chciał bić się „za naszą wolność” w okresie powstania styczniowego. Prawdziwe losy Tadeusza Paolone-Lisowskiego zrekonstruowałam dopiero później. Wtedy w obozie wiedziałam o nim niewiele.

Aneliese Franz przyprowadzała go do kantorka kuchni na naukę.

Również pracował w kuchni, robił to samo co ja, tyle że w obozie męskim. Od razu poczułam ciepło, które od niego biło. I energię. Nie umiem tego określić. To była siła człowieka, który nawet w takich strasznych warunkach, w jakich byliśmy, wie, co robi. Ma tę przewagę nad innymi więźniami, że nie boi się i myśli niezależnie. Czułam to.

W filmie Marta i Tadeusz są parą, to obozowa miłość.

W rzeczywistości z Tadeuszem widzieliśmy się trzy razy. Trzy razy! To za mało… To była zwykła znajomość, jeśli pan o to pyta.

 „Siedzieliśmy więc pochyleni nad księgą, głowa przy głowie, w bliskości urągającej regulaminowi, nie do pomyślenia tutaj, z innego świata pamiętanej. Nie rozmawialiśmy, obecność czujnej kapo Berty kazała mieć się na baczności. Jedno, drugie szybkie spojrzenie na nauczyciela zanotowało twarz o twardych, wyrazistych rysach, osadzonych głęboko oczach, uważnych, ale i dobrych. No i numer na pasiaku. Trzycyfrowy: 329”. To cytat z ostatniego pani opowiadania, Chrystus oświęcimski.

Tak było za pierwszym razem. Przyprowadziła go Franz, żeby mnie uczył buchalterii. Mówiłam o tym wcześniej. Wtedy dowiedziałam się, że ma na imię Tadeusz. Przez kilka chwil byliśmy sami. Franz wyszła na długo, ale kapo nie spuszczała z nas oczu. Udało mu się zapytać, za co tu jestem. Odpowiedziałam, że za ulotki. To mu się spodobało. Wyszeptał: To pięknie. Na nic więcej nie mogliśmy sobie pozwolić. Zresztą po obiedzie wróciła Franz i po skończeniu zmiany zabrała go z powrotem do Auschwitz. Nie sądziłam, że zobaczymy się jeszcze. Tak się jednak stało i nazajutrz znowu siedzieliśmy przy stoliku, on pokazywał mi ciągi liczb, wyjaśniał, gdzie co wpisywać. Znowu nadarzyła się króciutka okazja, aby wymienić kilka zdań. Spytał, czy mam nadzieję, że stąd wyjdę. Zawahałam się. Wtedy padł krótki komentarz: To dobrze. Pamiętam, że to mnie zaskoczyło. Przecież nadzieja jest najważniejsza, a ja wcale nie miałam pewności, że wyjdę stąd żywa. Wiedziałam, że mam szansę, ale nie miałam pewności. I wtedy on powiedział coś, co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Potem, gdy już rozpamiętywałam każdą naszą wymianę zdań, musiałam mu przyznać rację. Bo powiedział, że tu, w obozie, najszybciej wykańczają się ci, którzy żyją nadzieją, że wojna niebawem się skończy, którzy myślą, że świat postawi Hitlerowi ultimatum, że alianci zbombardują garnizon SS. Ponieważ kiedy to się nie staje, załamują się.

I to jest właśnie to zdanie! Zdanie, które w filmie nie pada. Z ostatecznej wersji filmu ta scena została wycięta. To miało być coś w rodzaju podsumowania pojedynku między Martą a Lizą. Marta, po złożeniu meldunku przez Lizę, że został znaleziony gryps, zdecydowała się do tego przyznać. W warunkach obozowych to oznaczało śmierć. Mówi do Lizy: „Jest wolny ten, kto nie ma nic do stracenia. Tylko pragnienie życia czyni z człowieka niewolnika”. Nie żal pani tej sceny?

Nie umiem teraz na to odpowiedzieć. Nie umiem. Ale proszę nie przekładać tego, co teraz panu mówię, na film. Przecież Marta to nie ja, prawdziwy Tadeusz to nie ten filmowy. U Munka zresztą zagrał go Marek Walczewski, bardzo dobry aktor, ale nie miał w sobie nic z Tadeusza.

A jaki on był?

Nie potrafię sprecyzować tej różnicy. Po latach dowiedziałam się, jak wielkiej miary był to człowiek. W grypsach, jakie do mnie pisał, to się nie uzewnętrzniało. Niestety nie zachowały się. Zniszczyła je prawdziwa Marta, moja przyjaciółka. W obawie, że obozowe gestapo je znajdzie. Gdyby tak było, nie rozmawialibyśmy.

O czym pisał?

Była mowa o górskich ścieżkach, o tym, co spotykamy na spacerach w górach. O strumykach, ostępach, małym cmentarzyku. O muzyce. W tych grypsach liczył się nastrój. Nie było nic o uczuciach, nawet słowa o jakiejś zawiązanej nici sympatii. Te listy były oszczędne. I ja wkrótce miałam się dowiedzieć, dlaczego te listy były tak oszczędne.

Dlaczego?

Szło mu zapewne o to, aby ta nasza więź nie weszła na tory…

…miłości?

Bo mogło się tak stać. Wystrzegał się tego. Chyba ze względu na mnie. Przecież robił w Auschwitz o wiele bardziej niebezpieczne rzeczy, działał w ruchu oporu. Bał się o mnie. Nie chciał mnie narażać. Bo w razie dekonspiracji ucierpiałabym tak samo. Bał się mnie uzależnić od siebie, rozumie pan to?

Próbuję. Nie chciał, aby wasza znajomość przerodziła się w uczucie, z drugiej strony zrobił wszystko, aby jego słowa dały pani siłę do przetrwania.

Tak mi się wydaje, że on, a był przy tym niezwykle delikatny, zatrzymał to rodzące się uczucie w samą porę. W ten sposób mnie oszczędził. Właśnie w ten sposób. Skoro już tak szczerze rozmawiamy, to panu powiem, że… po wojnie przez długie lata nie byłam zdolna do jakiegokolwiek uczucia, żyłam myślą o nim. Pocieszałam się, że nawet gdyby nie zginął, a my byśmy się odnaleźli, to przecież nie moglibyśmy być razem. Razem? Nasze życie? Coś wspólnie? Po Auschwitz? Nie wiedziałam, czy on przed wojną był wolny. Bo przecież to, co dla mnie było tak piękne w Birkenau, na wolności mogło się nie sprawdzić.

Ale coś pięknego było.

Zaistniał w moim życiu jako dobry duch. Iskra bezcennej, prawdziwej nadziei. To było niepojęte szczęście. Ja potem napisałam, że ono było „nie do nazwania”. I tak to czuję do dziś. Rodzaj nienazwanego szczęścia. Byłam szczęśliwa tam w Auschwitz. Czytałam jego grypsy i byłam szczęśliwa, przeżywałam euforię, czego już nigdy potem nie doznałam.

Napisała pani, że po latach, wiele lat po wojnie, natrafiła na pojęcie iluminizmu, idei duchowego doznania, „oświecenia pochodzącego z innego, nieziemskiego wymiaru”.

Bo tak to było. Tak to wtedy czułam. A potem tłumaczyłam sobie, że przecież to nie mogło się w nic innego przerodzić.

W miłość? W dom?

Nie mogło. To nie mogło się wydarzyć.

Związek Tadeusza Borowskiego z Marią nie wytrzymał próby czasu.

Wiele, wiele innych lagrowych miłości tej próby nie udźwignęło. Nie mówmy o tym, co by było…

Myślę, że Tadeusz wiedział i czuł więcej niż ja tam za drutami. Był ode mnie starszy. Może kogoś kochał, miał żonę i dzieci, a może chciał mnie po prostu chronić, tak trzymać na dystans, abym zanadto się nie zaangażowała. Bo w tym wypadku miłość, gdyby to się przerodziło w miłość, kosztowałaby mnie życie. I on to wiedział. Tego jestem pewna.

Najważniejsze było ostatnie, trzecie spotkanie, trzeci dzień nauki.

Pokazywał mi palcem, gdzie wpisywać ilość pobranej kaszy, mąki, cukru. I w pewnym momencie spytał półszeptem: Wierzysz w Boga? Co za pytanie – pomyślałam. Ale od razu pospieszył z wyjaśnieniem, że skoro jest możliwe coś takiego jak Auschwitz, to… Nie dokończył, ale ja wiedziałam, o co mu chodzi. Przecież o tym z koleżankami rozmawiałyśmy, wcześniej z mamą rozmawiałam. Skoro istnieje takie zło, to czy istnieje Bóg? I dlaczego na to pozwala? I wtedy uniósł mi palcem brodę, tak jak się czasami robi to z dziećmi. Leciutko, delikatnym gestem podnosi brodę, tak aby zajrzeć w oczy. Powiedział: Weź to na pamiątkę, niech cię chroni, strzeż go. A jeśli Bóg pozwoli, donieś go do wolności. I położył koło mojej dłoni mały metalowy medalik z podobizną Chrystusa. Schowałam go. Jakoś zaraz potem przyszła Franz.

Musiała się zorientować, że dzieje się coś ważnego.

Myślę, że tak. Powiem panu więcej. O to jej chodziło! Ona chyba chciała mnie z Tadeuszem jakoś związać. Nawet mam podejrzenie, że chodziło jej o coś więcej. Może chciała mnie nim zniewolić!

Czyli to jednak była prowokacja? Tak jak w powieści i w filmie?

Nie wiem tego na pewno. Tylko się domyślam. Analizowałam później jej zachowanie. Napomknęła mi nawet raz czy dwa, że Tadeusz jeszcze przyjdzie do naszego obozu, że się zobaczymy. Że będzie…

Po co to robiła? Sugeruje pani, że chciała was skojarzyć?

Tego nie wiem na pewno. Wydaje mi się, że również ona sama rada była go widywać. Że go darzyła sympatią.

To wszystko wydaje się nieprawdopodobne. Bo z tego, co pani mówi, na pewno darzyła sympatią panią. Teraz sugeruje pani, że darzyła sympatią również jego. Nie za dużo tej sympatii do podludzi?

Tak, to dziwne… Ale to ona mi doniosła, że Tadeusz najpierw został aresztowany, a w kilka dni później, że został rozstrzelany. Ona właśnie! Nie zrobiłaby tego, gdyby wiedziała, że on nic dla mnie nie znaczył. Pamiętam jej słowa: Schade um der Kerl. Szkoda człowieka. Zapadło mi to w pamięć na zawsze. Szeptem. Powiedziała to szeptem. I chyba właśnie z sympatii do niego. Na pewno z żalem. Ale pamiętam również to, że najpierw, gdy go aresztowali, wyraziła nadzieję, że nie przechowuję żadnych grypsów od niego. Bo to może być niebezpieczne. I mówiła to z troską w głosie. Tym razem o mnie. I to również, moim zdaniem, świadczyło o jej stosunku do niego.

Przyznam, że jestem zdezorientowany. I wydaje mi się, że za tym skojarzeniem was, za tym gestem Franz kryje się raczej perwersja, a nie jakaś dobra intencja uczynienia koszmaru bardziej znośnym.

Jest coś jeszcze. Tadeusz mógł się jej podobać.

W tej błazeńskiej czapce na ogolonej głowie, w tym brudnym pasiaku?

Mogła się nim zainteresować w taki sposób, w jaki zainteresowała się mną. Za tym mogły się kryć czyste intencje. Nie żadna perwersja.

Ale to właśnie tak wygląda.

Wykorzystałaby to.

Nie zdążyła. Sama pani napisała, że gestapo wpadło na trop obozowego ruchu oporu i wszystkich uczestników konspiracji wyłapało. Tadeusz Lisowski został stracony.

Czyli że jej plan nie wypalił? Nie zdążyła go zrealizować? Tak pan myśli?

Teraz to już chyba piszemy scenariusz…

Zadawałam sobie pytanie, jak go w tym męskim obozie wypatrzyła. Musiała poprosić o kogoś ze znajomością buchalterii. Mogła wybierać. Wybrała jego. Potem przez trzy dni jeździła po niego na rowerze. Przyglądała mu się, widziała, co się ze mną dzieje w jego towarzystwie.

A nie przyszło pani na myśl, że bawiła się wami jak marionetkami? Dla niej obóz mógł być jedną wielką nudą i rutyną. Zabawy więźniami, ich emocjami, bo zabawa życiem jej nie interesowała – to mogła być jej rozrywka.

A, być może. Być może ma pan rację. Mówiłam już. Ona do dziś jest dla mnie zagadką. Jej motywacja, jej zachowanie, jej ostateczny bilans dobra i zła. Pamiętam, że na koniec tego trzydniowego kursu pozwoliła mu mnie pożegnać. Może się pan pożegnać – powiedziała. Już samo w sobie „pożegnanie w Auschwitz” brzmi śmiesznie, niedorzecznie. Co to w ogóle ma znaczyć? Takie gesty są z innego świata. Ale pozwoliła, wydała takie polecenie. On zrozumiał, że ma zgodę na uściśnięcie mojej dłoni. Podałam mu rękę i on ją pocałował! Na jej oczach. Jej zdumienie, dostrzegłam to, było nie do opisania. W kulturze niemieckiej nie całuje się kobiet w rękę. A szczególnie w obozie. W obecności esesmanki!

On się pochylił, tak jak mężczyźni przed wojną, i zrobił to. Już więcej się nie zobaczyliśmy.

Skip to content